Kiedy w latach osiemdziesiątych sklepy świeciły pustkami, zakupy przypominały łowy. Widziałaś ogonek, natychmiast się ustawiałaś, żeby następnie dowiedzieć się "za czym kolejka ta stoi". Z tamtych czasów mam jeszcze różne, kupione, bo "akurat rzucili", zapasy. Kiedy pomalowałam jadalnię na morelowo i urządziłam pierwsze przyjęcie, takiegoż koloru nowiusieńkie prześcieradło posłużyło za obrus. Zaimponowałam gościom: czy kupiłaś obrus pod kolor ścian, czy raczej pomalowałaś ściany na kolor obrusa, pytali. Nikt nie rozpoznał cienkiego, kryzysowego płócienka.
Instynkt łowcy przetrwał zmianę ustroju, pełne sklepy, poprawę warunków finansowych. Nie muszę już polować, ale wciąż mam na to chęć i realizuję ją w lumpeksach. Nie muszę oszczędzać, rzadko czegoś konkretnego potrzebuję, wstępuję więc do "tych sklepów" jak na polowanie sprzed ćwierćwiecza, z zaciekawieniem. Często najpierw coś kupuję, a potem zastanawiam się dla kogo. Czasem wabikiem jest jakość, deseń, faktura, kolor, czasem detale: guziki, hafty, ozdoby.
Z przyjemnością wyszukuję materiały dla koleżanek-rękodzielniczek. Uwielbiam blogi craftowe, imponują mi zwłaszcza kobiety robiące coś z niczego, wzorem żon amerykańskich pionierów, które rozwinęły sztukę patchworku.
Rzeczy, których nie warto kupić nawet za złotówkę, zniszczone, niemodne, nędznej jakości, czasem też mają coś inspirującego. Wczoraj wpadłam na to, że można po prostu cyknąć fotkę (od niedawna mam pierwszy w życiu aparat cyfrowy). Taka nowa forma uzależnienia...
Na zdjęciu: aplikacja ze sztucznego tworzywa, na swetrze z lat dziewięćdziesiątych. Tylko foto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz