Podziwiam hafciarki, sama nie mam cierpliwości, jednak czasem życie wymusza ruchy igłą. Odkryłam rdzawą plamkę na jednym z lumpkowych prezentów w różowym candy i zamaskowałam ją takim kwiatkiem. Na powiększeniu widać przebarwienie pod spodem, w rzeczywistości nie. Hafcik na lnie, dwie nitki Ariadny, ścieg łańcuszkowy i dziergany, w środeczku zawiązałam dwa węzełki na nitce i przeciągnęłam na lewą stronę. Kwiatek z łodyżką mniejszy niż jeden grosz. Nie napracowałam się :)
To bladoróżowy lniany obrus na okrągły stół. W poniedziałek pofrunie do Szarlotek.
*
PS. Odpowiedź na zagadeczkę z poprzedniego posta: A. nie mógł jeść jabłek, bo miał uczulenie na surowe owoce. Co innego szarlotka!
I pomyśleć że moja babcia i prababcia obrusy i poszewki w takie cuda dziergały(?) haftowały ;)
OdpowiedzUsuńMam coś na dnie szafy schowane na pamiątkę :)
A i po Miłoszowej babci też coś się znajdzie.
Szacunek ogromny ...
Pozdrawiam
cudne są te twoje maleństwa :)
OdpowiedzUsuń