niedziela, 25 września 2011

183. This day will never happen again

Kolejny kolażyk w Zeszycie. Kolor tła jako wyraz niezgody na koniec lata, cytat jako próba pogodzenia się z rzeczywistością. Buźka wydrukowana z sieci.
Spędziłam ostatnią niedzielę września w Gdyni. Najpierw w południe w Teatrze Miejskim miałam przyjemnośc uczestniczyć w otwarciu 32. salonu poezji. Wiersze Jana Twardowskiego czytali Anna Dymna, pomysłodawczyni pierwszego salonu poetyckiego w Krakowie (22.01.2002) i nowozatrudniony aktor Teatru Miejskiego Szymon Sędrowski (dotychczas pracował w Lublinie). Na saksofonie grał trójmiejski jazzman Przemysław Dyakowski. Jako niespodziankę-ukłon w stronę pani Anny wplótł w pierwszy utwór hejnał mariacki, co spotkało się ze świetnym przyjęciem. Impreza trwała jakieś 50 minut, a potem pani Anna podpisywała na scenie swoje zdjęcia, jeśli kto chciał. Ponieważ nie lubię kolejek, siedziałam sobie na widowni i podeszłam jako ostatnia. Zostały jeszcze dwa zdjęcia, ale poprosiłam, żeby podpisała mi się w kalendarzu, na pamiatkę dnia, który już się nie powtórzy, co zrobiła tak miło i uroczo, jak sama miła, urocza i bezpośrednia jest.
Kolejny salon w Gdyni na początku listopada i potem raz w miesiącu. Wstęp jest wolny, jednak ani w prasie ani w internecie nie podano, że można czy też należy zwrócić się do teatru o bezpłatną wejściówkę i tak przy wejściu tłoczył się tłumek chętnych, a wpuszczano najpierw osoby za wejściówkami. Dawno nie uczestniczyłam w tak gorszącym wydarzeniu (chętnie już zapomniałam lata osiemdziesiąte), przepychanie się, gniewne okrzyki, kąśliwe uwagi, nieprzyjemnie. Jednak wszystko przemija i w końcu każdy znalazł miejsce siedzące na nie tak znowu wielkiej widowni, acz kilka osób już nie w fotelach, a na bocznych ławeczkach. Zdaje się, że ostatnio stałam w kolejce (bardzo długiej, acz wyluzowanej) kilkanaście lat temu, kiedy do Trójmiasta przyjechał William Wharton. Czytanie Whartona to obciach, jak mawiają rozmaici mądrale, ale lubiłam bardzo niektóre jego książki, szczególnie "Spóźnionych kochanków" i "Niezawinione śmierci". Było to w Sopocie na Monciaku w nieistniejącym już "Kawiarecie". Teraz w tym miejscu stoi Krzywy Domek.

Dzień zapraszał do spaceru. Najpierw na bulwar, gdzie statki i żaglówki prowokują do zrobienia im zdjęć. Ten kudłaty łeb to mój, jednak zwróćcie uwagę na bezchmurne niebo. Jak tu nie lubić września.
Kilka obłoczków w tle, a na pierwszym planie rajskie jabłuszka na trawniku przy bulwarze. Gałązkę obsypaną malutkimi jabłuszkami (nie zerwałam! była obłamana i podeschnięta) przyniosłam do domu na oswajanie jesieni.
Dziś jest Światowy Dzień Serca, na bulwarze można było oddać krew (zrobiłabym to chętnie, ale moja się nie nadaje, niestety), zbadać ciśnienie, poćwiczyć pierwszą pomoc na manekinach, zdobyć wiedzę zdrowotną, a nawet za 10 zł poddać się masażowi grzbietu.
Jako obiad margarita we "Flaucie" przy Skwerze Kościuszki (9 zł za 30 cm średnicy), a potem kino w Gemini. Filmu "Porwanie" nie polecam, ale wybór stanowił ustępstwo na rzecz młodzieńca, z którym spędziłam ten czas.
*
Jeszcze o jednej przyjemności Zeszytowej nie wspomniałam. Miło mi było, gdy Jyoti chciała przeczytać więcej moich wierszy. Mój tomik jest wciąż dostępny u mnie.

2 komentarze:

  1. Ale bogaty dzień! Ja wczoraj w ramach oswajania jesieni narwałam sobie jarzębiny ;). Niebo nadmorskie - przepiękne. W Trójmieście jakby łatwiej lubić wszystkie miesiące, moim skromnym kardamonowym zdaniem rzecz jasna. Nawet listopad, a co dopiero wrzesień!

    OdpowiedzUsuń
  2. Być tu i teraz, niby proste, a jednak umysł ciągle błądzi... Warto sobie przypominać- w taki właśnie uroczy sposób!
    Zazdroszczę poetyckiego spotkania:)
    Co do wierszy, to już pisałam- trafiły prosto w moje serce:)

    OdpowiedzUsuń